robotnicy przymusowi w niemczech lista

W miejscu, gdzie ma przebiega ć nowa ulica w Szczecinie mo że by ć masowy grób niemieckich je ńców z czasów tu ż po wojnie HISTORIA SZCZECINA 03.03.2023, 06:00 Andrzej Kra śnicki jr W mroźną zimę przełomu lat 1945-1946 w radzieckim obozie jenieckim na Krzekowie w Szczecinie mogło umrzeć nawet kilka tysięcy Niemców. Polscy robotnicy przymusowi w Trzeciej Rzeszy by Włodzimierz Bonusiak, 2000, Wydawn. Uniwersytetu Rzeszowskiego, Wydawnictwo Uniwersytetu Rzeszowskiego edition, in Polish - Wyd. 1. in den besetzten Ostgebieten), ktore obejmowalo osoby w wieku od 18 do 45 lat. W 1942 rozszerzono je na wszystkie osoby zdolne do pracy. Teoretycznie do grudnia 1941 na roboty do Niemiec rekrutowano w GG tylko "ochotnikow". Zreszta - w poczatkowym okresie okupacji przynajmniej - liczba osob, ktore dobrowolnie Nawet osobom, które początkowo dobrowolnie pojechały do pracy w Niemczech, w późniejszym okresie nie wolno było opuścić miejsca zatrudnienia. Pojęcie „obcy robotnicy” funkcjonowało po 1945 roku dla odróżnienia pracy obcokrajowców w okresie nazizmu od zatrudnienia tzw. gastarbajterów w Republice Federalnej Niemiec. People with the lowest salaries (menial workers) live mainly in and off the city centre, as well as in the southern and eastern parts of the peripheral zone – a semi-circle shaped ribbon area (fig. 4). Wiele przetłumaczonych zdań z "robotnicy" – słownik angielsko-polski i wyszukiwarka milionów angielskich tłumaczeń. Oprócz urzędowych pism wytworzonych przez niemiecką administrację są tu także listy do rodzin, kartki pocztowe, pamiętniki, kilkanaście tysięcy zdjęć i wiele przedmiotów związanych z życiem codziennym z tamtych lat. Na przykład marki narzędziowe, na których podstawie robotnicy przymusowi otrzymywali narzędzia w zakładach soal matematika kelas 1 sd penjumlahan dan pengurangan bersusun. Breslau, kwiecień 1942 roku. W Arbeitsamcie przy dzisiejszej ulicy Cybulskiego Helena Piecz­ko, rodowita zawier­cianka, zostaje wystawiona na „targ niewolników”. Taki los spotkał tysiące innych Polaków, robotników przymusowi z Polski pojawili się w Breslau już jesienią 1939 roku. Teoretycznie byli to ochotnicy, którzy sami zgłosili się do pracy. – Tylko teoretycznie – mówi Joanna Hytrek-Hryciuk, wrocławska historyczka. – Wielu do podjęcia takiej decyzji zmusił „przymus sytuacyjny”. Na przykład Wielkopolan z terenów graniczących z III Rzeszą, takich jak powiat kępiński, którzy tutaj chcieli się schować przed Gestapo, uciekali przed podpisaniem listy narodowościowej. Próbowali uniknąć wywózek – woleli przyjechać do Breslau i dobrowolnie zgłosić się do Arbeitsamtu (niemieckie biuro zatrudnienia), niż zostać wywiezionym daleko od domu. A jeszcze inni zostali zmuszeni do tego kroku sytuacją ekonomiczną, oni zwyczajnie nie mieli z czego żyć w okupowanym „Warthegau”. Później do Breslau napływali Polacy z łapanek lub ci, którzy zostali tu skierowani przez hitlerowskie sądy. Trzecią grupą byli mieszkańcy stolicy, przywiezieni po powstaniu warszawskim – wszyscy objęci obowiązkiem pracy, nawet dziesięcioletnie dzieci. Od lipca 1941 roku robotnicy przymusowi z Polski musieli nosić oznaczenia pokazujące, że są Polakami. Mieli obowiązek naszywania na pier­si, po prawej stronie, na każdej sztuce odzieży żółtego rombu z fioletową literą P. Dzisiaj o Polaków wywiezionych w czasie wojny na roboty przymusowe mówi się Ludzie ze znakiem „P”.– Jesteśmy przyzwyczajeni do takiego polonocentrycznego myślenia o robotnikach przymusowych – mówi Joanna Hytrek-Hryciuk. – Rzeczywiście Polaków było w Breslau najwięcej. Ale przywieziono tu także Czechów, dużą grupę francuskich jeńców, sporą liczbę „Ost­ar­baiterów” czyli robotników ze Wschodu, przede wszystkim Ukraińców, radzieckich jeńców, a w końcu także Włochów. Ich pojawianie się w Breslau ma związek z tym, co działo się na frontach II wojny światowej. Francuzi pojawiają się po 1940 roku, „Ostarbeiterzy” rok później. Niewolnicy III RzeszyTrudno ustalić ilu Polaków trafiło na roboty przymusowe do Breslau.– Przede wszystkim ze względu na wyrywkowe materiały archiwalne, które się zachowały – wyjaśnia Joanna Hytrek-Hryciuk. – Ale także ze względu na pewien szum informacyjny, który się pojawił w latach 50. i 60. XX wieku wokół funkcjonowania i sposobu życia codziennego robotników przymusowych. Niektóre szacunki mówią, że w Breslau było około 50 tysięcy polskich robotników przymusowych, inne, że samych warszawiaków przywieziono tu 30-60 tysięcy. Jedno jest pewne – wśród cywilnych robotników przymusowych Polacy stanowili najliczniejszą grupę etniczną. Nasz obraz robotnika przymusowego w III Rzeszy – przetrzymywanego w obozie pracy i harującego od rana do nocy – jest stereotypowy i niekoniecznie prawdziwy. Pierwsi polscy robotnicy przymusowi byli często dobrymi fachowcami, a do tego biegle władali niemieckim. Pracowali w zakładach przemysłowych, gospo­darst­wach rolnych, a kobiety często zatrudniano jako pomoce domowe. Ci, którzy przyjechali najwcześniej, zazwyczaj mieszkali w pokojach, które zwykle wynajmował im „Arbeit­samt”, teoretycznie przysługiwał im raz w roku siedmiodniowy urlop, który mogli wykorzystać na wyjazd do rodziny. Dostawali wynagrodzenie za pracę, żywność otrzymywali na kartki.– Podobnie jak Niemcy, bo w owym czasie w Breslau wszyst­ko było na kartki – dodaje Joanna Hytrek-Hryciuk. – Tyle, że prawo dotyczące „Zwangsarbei­tern” (robotników przymusowych), mówiło, że są oni obsługiwani na samym końcu, mogło więc zabraknąć kartkowych towarów, kiedy w końcu mogli podejść było już gorzej. Robot­ników przymusowych kwaterowano najczęściej w obozach tworzonych przy największych zakładach pracy, na przykład przy ul. Góralskiej. W koń­cu, w roku 1944 przy Góralskiej zabrakło miejsca, „niewolników III Rzeszy” zakwaterowano więc w lokalu rozrywkowym – Cafe-Varie­te Wap­penhof, na rogu ulic Okólnej i Na Grobli. W restauracji ustawiono trzypiętrowe prycze, na których spali, a do pracy dowożono ich tramwajem z zasłoniętymi szybami. Polacy nazywali go „tramwajem widmo”, prawdopodobnie dlatego, że miał przyciemnione adaptowano coraz to nowe lokale na obozy, nawet popularną „Szwajcarkę”, czyli restaurację w parku Szczyt­nickim. Prawo dla „Zwangsarbei­tern”Życie robotników przymusowych w III Rzeszy regulowały przepisy. Różne dla różnych nacji. W najgorszej sytuacji byli robotnicy ze Wschodu. Najmniej zarabiali, mieszkali w najgorszych warunkach i zawsze byli kierowani do najcięższych robót. Takich, do jakich trafiali ci Polacy, którzy nie znali języka i nie mieli żadnych kwalifikacji.– Polak mógł pracować w browarze Kipkego, który praktycznie do 1945 roku produkował piwo – opowiada Jaonna Hytrek-Hryciuk. – Nie słyszałam, by pracował tam „Ost­arbeiter”. Ich zarobki były najniższe, nie posiadali praktycznie żadnych praw socjalnych. Nawet kobiety nie były objęte ochroną zdrowotną, jeśli urodziło się im dziecko nie dostawały przynajmniej do roku 1943, taki urlop przysługiwał. Mogły wyjechać do domu na czas urodzenia dziecka. Zdarzało się, że dziecko zostawało u rodziny na terenach okupowanej przymusowa przynosiła korzyści zarówno władzom III Rzeszy, instytucjom publicznym i prywatnym najczęściej była akordowa. W jednym ze wspomnień Joanna Hytrek-Hryciuk znalazła informację, że polska robotnica w fabryce wyrobów sanitarnych przy dzisiejszej Jedności Narodowej zarabiała 39 fenigów za wykonanie jednej umywalki. Dla porównania pracownik niemiecki – 49. Robotnik w Famo­Werke (późniejszy Dolmel) zarabiał już około 80 marek.– Generalnie system był taki, że „Zwangsarbei­tern” kierowani do pracy przez „Arbeit­samt” po-dlegali przepisom prawa stworzonym specjalnie dla nich wyjaśnia Joanna Hytrek-Hryciuk. – I przepisów tych należało przestrzegać. Dotyczyło to zarówno robotników przymusowych, jaki i ich pracodawców. Określone były zarobki, podatki i składki ubezpieczeniowe, które musieli zapłacić. Przepisy mówiły przy tym, że robotnicy podlegają przykład nie można było ich bić i zachowywać się w stosunku do nich w sposób urągający. I, co może nas dziwić, stosunkowo często zdarzało się, że zgłaszano na policję przypadki pobicia robotników przymusowych. To się zmieniło z upływem czasu. Cały system chylił się ku upadkowi wraz z upadkiem towarzyskieNa roboty wysyłano bardzo młodych ludzi, którzy łaknęli życia towarzyskiego. Zakładali rodziny, brali śluby, rodziły im się dzieci. – We wszystkich wspomnieniach widać, że kobiety, które pracowały jako robotnice przymusowe, bardzo chciały zachować swoją kobiecość, balans między młodością, a sytuacją, w której się znalazły – opowiada Joanna Hytrek-Hryciuk. – Pojawiały się małżeństwa, choć raczej należałoby powiedzieć trwałe związki nieformalne. Prawodawstwo nie zakładało, że Polacy mogą zawrzeć ślub na robotach przymusowych. Wiele osób czekało więc z formalnym zawarciem związku małżeńskiego do zakończenia wojny. Widać, że robotnicy przymusowi próbowali stworzyć sobie namiastkę normalnego Wrocławiu o rozrywkę było o tyle trudno, że Polacy nie mogli korzystać z tramwajów. Dojeżdżając do pracy, musieli stać na platformie, która znajdowała się na zewnątrz wozu. W przeciwieństwie do jeńców francuskich, nie mogli też chodzić do kin, teatrów, na koncerty. Natomiast chętnie spotykali się we własnym gronie, szczególnie w niedziele, które do 1944 r. były dniem wolnym od pracy. Na osobowickich wałach mieli miejsce, w którym organizowali spotkania. Odbywały się one pod okiem Gestapo, ale Polacy zdawali sobie z tego sprawę i przez cały czas ktoś grał na harmonijce ustnej, zagłuszając rozmowy, tak by pilnujący ich funkcjonariusz nie mógł się zorientować, co się dzieje. Było to również miejsce, gdzie odbywał się handel i wymiana informacji. Kiedy mogli chodzili też do kościoła, najczęściej do nieistniejącego już św. Rocha na Szcze­pinie. Chodzili, chociaż problem stanowiła bariera językowa – msze były po łacinie, kazanie mogło być wygłoszone po niemiecku, ale absolutnie nie można było posługiwać się językiem polskim. – Kościół był dla polskich robotników przymusowych także miejscem takich trochę towarzyskich spotkań. Tam można było poznać nowych ludzi, wymienić informacje i ploteczki – opowiada Joanna Hytrek-Hry­ciuk. – W jednym ze wspomnień natrafiłam na informację, w jaki sposób wręczano sobie drobne dowody sympatii. Na przykład Polki odpruwały z ubrań tę charakterystyczną literę „P”, choć groził za to mandat. Mężczyźni często płacili owe mandaty za swoje towarzyszki. To był taki drobny dowód sympatii, zamiast robotnicy przymusowi handlowali, ile się dało. Ci zatrudnieni w Rzeźni Miejskiej na potęgę wynosili wyroby wędliniarskie i handlowali nimi z Francuzami. Punktem kontaktowym był dom publiczny dla robotników przymusowych znaj­dujący się przy ulicy Kleczkowskiej. Pod koniec 1944 r. w Niemczech pracowało ponad 7,5 miliona cywilnych. zagranicznych pracowników we wspomnieniach polskich robotników przymusowych nikt nie przyznaje się, że korzystał z usług prostytutek. Dom publiczny pojawia się wyłącznie jako miejsce, gdzie prowadzono nielegalne mieli na wymianę artykuły luksusowe z przemytu , takie jak pomarańcze czy pończochy. Handlowano także alkoholem, który był bardzo chodliwym „pieniądzem”. To pozwalało przetrwać polskim robotnikom przymusowym w Bresalu, wiadomo przecież, że racje żywnościowe na kartki były niewielkie”.Rzesza się waliZałamanie się potęgi III Rzeszy w 1943 roku zmienia sytuację robotników przymusowych.– Jest im trudniej, zaczynają się wyjazdy, miasto zaczyna się przygotowywać do ewakuacji – opowiada Joanna Hytrek-Hryciuk. – Ich praca zostaje prze­kierowana na przygotowania do ewakuacji. Zbijają na przykład skrzynie do wywozu różnych rzeczy. Kiedy z miasta zaczynają wyjeżdżać Niemcy, część robotników przymusowych, zwykle kobiety zatrudnione jako pomoce domowe, musi wyjechać z pracodawcami. Gros z nich pozostaje jednak w Breslau, ponieważ „Zwangs­arbeitern” nie podlegają ewakuacji. Przenoszeni z miejsca na miejsce, wykorzystywani byli do najgorszych robót w mieście przygotowującym się do obrony. Niektórzy muszą budować linię obronną na przedpolach Festung Breslau, inni barykady i lotnisko na placu Grun­waldzkim, jeszcze inni opróżniali mieszkania z mebli, po to, by żołnierze mogli użyć ich jako punktów obrony. To właściwie była praca na linii frontu. – Pracowali w bardzo niebezpiecznych warunkach – mówi Joanna Hytrek-Hryciuk. – W tym momencie najważniejsze stało się zabezpiecznie bytu. Człowiekowi do życia potrzeba przede wszystkim żywnośći i bezpieczeństwa. Na bezpieczeństwo wypływu nie mieli, więc to, co próbowali zdobyć to była właśnie żywność. Jeden z byłych robotników przymusowych opowiadał, że na ulicy, gdzieś na wysokości późniejszego „Chemiteksu”, znalazł zabitego konia. Zwierzę padło przed chwilą, więc wykroił z niego tyle mięsa, ile się dało, załadował je na plecy i poszedł na piechotę do obozu w Brug­weide (na terenie dawnej cukrowni Wrocław na Psim Polu). Z mięsa ściekała krew, więc kiedy tam dotarł, przerażona rodzina była przekonana, że został cięż-ko ranny. Ale przynajmniej wszyscy mieli gulasz na tydzień. Wojna się skończyłaPowojenne losy polskich robotników przymusowych w Bres­lau były różne. Niektórzy zostali we Wrocławiu, inni wrócili do domów. Część z nich zresztą szybko znowu pojawiła się we Wrocławiu. W latach 50. i 60. XX wieku wielu z nich spisało swoje wspomnienia. Wydawałoby się więc, że losy polskich robotników przymusowych w Breslau nie mają dla nas tajemnic.– Tak naprawdę mamy więcej pytań, niż odpowiedzi – mówi Joanna Hytrek-Hryciuk. – Problemem są źródła, dzisiaj grupa Ludzi ze znakiem P, która mogłaby coś powiedzieć, skurczyła się, często tych ludzi nikt nie chciał słuchać, kiedy jeszcze mogli coś opowiedzieć. Publicystyka, także historyczna lat 60. XX wieku jest bardzo specyficzna. Kładła przede wszystkim nacisk na polską, martyrologiczną stronę. Niezbadana pozostała fundamentalna dla współczesnych badaczy sfera, którą nazywa się historią społeczną. A więc wszystkie kwestie związane z funkcjonowaniem w rodzinie, życiem osobistym, emocjami. Na przykład mało wiemy na temat dorastania młodych kobiet, bez wsparcia rodziny, jak traktowały swoją kobiecość, jak radziły sobie w tym podwójnie trudnym dla siebie czasie. – Wiemy, że robotnicom przymusowym odbierano dzieci, niektóre zresztą oddawały je dobrowolnie, jeszcze inne dokonywały aborcji – opowiada Joanna Hytrek-Hryciuk. – W żadnych ze wspomnień Polek wywiezionych na roboty do Breslau nie ma o tym ani słowa. Czy to znaczy, że tutaj to się nie zdarzało? Trudno mi w to wiemy tego wszystkiego, co nie jest związane z wielką polityką. I propagandą, która zbudowała nam mit robotnika przymusowego, jako Polaka walczącego o polskość na tych ziemiach.– Takich pytań jest więcej – mówi Joanna Hytrek-Hryciuk. – Dlaczego w takiej masie Polaków, którzy przebywali w Breslau powstała tylko jedna orga­nizacja konspiracyjna „Olimp”? A może były i inne, o których nie wie­my? Po­lo­no­centryczne spojrzenie nahistorię powoduje, że nie mamy wiele do powiedzenia o kontaktach francuskiego komunistycznego ruchu oporu z Polakami. A francuscy komuniści w Breslau działali dość aktywnie, na przykład na potęgę fałszowali dokumenty. Takich pytań możemy mnożyć i wierzyć, że uda nam się na nie kiedyś odpowiedzieć. Katalog - Hasła przedmiotowe Przeglądanie katalogu wg haseł przedmiotowych 0 1 2 3 4 5 6 7 8 9 A Ą B C Ć D E Ę F G H I J K L Ł M N Ń O Ó P Q R S Ś T U V W X Y Z Ź Ż Robotnicy przymusowi - Niemcy - 1939-1945> Ostatnia>> Ogólnie więc miałem tam dobre warunki, a i praca nie była szczególnie ciężka, bo przecież w domu też pracowałem na roli. Poza tym oprócz mnie w gospodarstwie pomagał też niemiecki pracownik. Nazywał się Heinrich Koll. Był do mnie przyjaźnie nastawiony i nie czułem z jego strony żadnej wrogości. Najbardziej dokuczała mi tęsknota za rodziną. Zdarzało się, że płakałem. W czasie wojny został Ojciec wywieziony na roboty do Niemiec. Jak do tego doszło? To było zimą 1943 roku. Miałem wtedy niespełna siedemnaście lat. Niemcy w tym czasie na wszelkie sposoby starali się zdobyć ludzi do pracy na terenie Rzeszy: na roli, w fabrykach, w kopalniach. Rąk do pracy brakowało, bo sami Niemcy walczyli o „nowy porządek w Europie”. Siły roboczej szukali więc w krajach okupowanych, między innymi przez łapanki na ulicach miast. Natomiast na wsi sołtys danej miejscowości miał regularnie wyznaczać określoną liczbę mieszkańców do pracy w Rzeszy. I tak też się stało w moich rodzinnych Mokrzyskach. Do naszego domu przyszło zawiadomienie, że zostałem do takiej pracy wyznaczony. Mam to zawiadomienie do dziś. Przed wywiezieniem na roboty mogłaby mnie uchronić praca na rzecz niemieckiego wysiłku wojennego, tyle że w Mokrzyskach nic takiego nie robiłem. Nie można było też takiego zatrudnienia załatwić od ręki. Ojciec chciał mnie więc ukryć u rodziny w Lubelskiem, gdzie mieszkali bracia mojej mamy, ale się nie zgodziłem. Bałem się, że jeśli zniknę bez śladu, moi najbliżsi będą z tego powodu represjonowani. Powiedziałem więc do ojca: „Na dobre czy na złe – pojadę”. Spakowałem się, pożegnałem z bliskimi i 31 stycznia 1943 roku stawiłem się na stacji kolejowej w Brzesku. Co było potem? Najpierw całą grupą zostaliśmy umieszczeni w obozie przejściowym w Krakowie, utworzonym w budynku szkoły średniej przy ul. Wąskiej. Tam byliśmy przygotowywani do wyjazdu. W jaki sposób? Dezynfekcja, strzyżenie, sprawdzanie dokumentów i danych. Spędziliśmy tam około tygodnia. Pamiętam, że odwiedziła mnie mama z wujkiem. Przywiozła mi jeszcze jakąś ciepłą kapotę i trochę jedzenia. Wydawało się jej, że nie dość dobrze wyposażyła mnie na drogę. Nie mogłem do nich zejść. Stali na ulicy, a ja byłem przy oknie jednej z sal na pierwszym czy drugim piętrze. Stamtąd z nimi rozmawiałem. Ilu was było w tym obozie? Dokładnie nie pamiętam, może dwieście osób. Po tygodniu wsadzili nas do pociągu i z Krakowa Głównego wywieźli na zachód. To był pociąg osobowy. W czasie drogi zapisywałem wszystkie mijane stacje, ale ta lista gdzieś mi zginęła. Na pewno jechaliśmy przez Drezno. Podróż trwała dwa dni. Co jakiś czas nasz pociąg zatrzymywano, by przepuścić transporty wojskowe. W końcu dojechaliśmy do Wuppertalu w Westfalii. Tam ponownie umieszczono nas w obozie przejściowym, gdzie przeszliśmy podobną procedurę jak wcześniej w Krakowie. Następnego dnia znowu do pociągu – tym razem do Kolonii. Tam rozdzielili nas na mniejsze grupy i przyczepami ciągniętymi przez traktory zawieźli do Bonn oddalonego od Kolonii jakieś trzydzieści kilometrów. Byliśmy po lewej stronie Renu i nie przejeżdżaliśmy przez niego na drugi brzeg. W Bonn trafiliśmy do miejscowego urzędu pracy. Wszystkich umieścili na dużej hali, gdzie rozpoczęło się przydzielanie do konkretnych prac. Polegało to na tym, że jeden z urzędników wywoływał poszczególne zawody, na które było zapotrzebowanie, a ludzie się zgłaszali. Tyle że ja nie miałem żadnego zawodu. Zostałem na końcu w grupie około dwudziestu osób: kobiet i mężczyzn. Wtedy przyszli bauerzy, czyli niemieccy gospodarze, i każdy wybierał dla siebie robotników do pracy na wsi. Najpierw wybrał mnie gospodarz, któremu – jak mi się wydawało – nie najlepiej patrzyło z oczu. Wymknąłem się więc do grupy osób jeszcze bez przydziału i trafiłem do gospodarza, który robił lepsze wrażenie. Czy to się później potwierdziło? Wybrał czterech mężczyzn i jedną dziewczynę i zabrał nas do jednej wioski, ale rozdzielił do różnych gospodarstw. To było Niederbachem oddalone od Bonn o jakieś dwadzieścia kilometrów. W linii prostej wioska leżała trzy kilometry na zachód od Renu. Ostatecznie zostałem przywieziony do domu małżeństwa w średnim wieku. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, było już późno. Dali mi więc ciepłe łóżko i dopiero na drugi dzień rano zaczęła się moja praca. Muszę przyznać, że trafiłem szczęśliwie. A gospodarz, który najpierw mnie wybrał na hali w Bonn, mieszkał w sąsiedniej wiosce i jak się okazało był miejscowym nazistą. Bardzo źle traktował swoich przymusowych robotników. Do tego stopnia, że pracujący u niego napisali skargę do urzędu w Bonn. Przeczucie więc mnie nie myliło. Kim byli ludzie, u których Ojciec pracował? To byli katolicy, bardzo dobrzy ludzie – Elizabeth i Klemens Geodelsowie. Mieli syna Josepha i trzy córki. Jedna była starsza ode mnie, średnia w moim wieku, a najmłodsza miała czternaście lat. Syn był w wojsku, w 6. Armii Polowej gen. Friedricha von Paulusa i walczył pod Stalingradem. Kiedy tam przybyłem, było już po bitwie o Stalingrad, bo kapitulację ogłoszono 2 lutego 1943 roku. Czy syn gospodarzy przeżył? Nie wiadomo, co się z nim stało: czy poległ w walkach, czy dostał się do niewoli i tam zmarł. Moi gospodarze dostali zawiadomienie, że ich syn „zaginął w walce”, cały czas mieli więc nadzieję, że wróci. Każdego dnia modlili się w tej intencji na różańcu. Nie wrócił jednak i nie przysłał też żadnej wiadomości. Jak był Ojciec traktowany przez niemieckich gospodarzy? Bardzo dobrze. Miałem swój pokój i łóżko z ciepłą pierzyną. Zapewniali mi wikt i opierunek. Na święta dostawałem bieliznę albo ubranie. Jadłem to samo, co oni, przy jednym stole, choć – jak się później dowiedziałem – było to zabronione i gospodarzom groziła za to kara. Rasa panów nie mogła siedzieć przy jednym stole z podludźmi. Nie mogliśmy też razem z Niemcami chodzić do kościoła. Raz w miesiącu była Msza dla przymusowych robotników. Za złamanie tego zakazu groziła kara siedmiu dni obozu. Ogólnie więc miałem tam dobre warunki, a i praca nie była szczególnie ciężka, bo przecież w domu też pracowałem na roli. Poza tym oprócz mnie w gospodarstwie pomagał też niemiecki pracownik. Nazywał się Heinrich Koll. Był do mnie przyjaźnie nastawiony i nie czułem z jego strony żadnej wrogości. Najbardziej dokuczała mi tęsknota za rodziną. Zdarzało się, że płakałem. Kiedyś orząc, wzdychałem do nieba, prosząc Boga, by pocieszył moich rodziców i powiedział im, że u mnie wszystko w porządku, bo rzeczywiście gospodarze byli dobrymi ludźmi. Miałem szczęście. Wielu polskich przymusowych robotników ciężko pracowało w fabrykach i kopalniach albo było wyzyskiwanych przez niemieckich bauerów. W naszej wiosce tylko jeden gospodarz należał do nazistowskiej Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników (NSDAP), ale i on nie szykanował pracujących u niego ludzi. Czy rozmawialiście na temat nazizmu, Hitlera i wojny? Sam nigdy takich rozmów nie zaczynałem. Na początku po prostu nie zdawałem sobie sprawy z tego, czym jest nazizm. Zresztą przyjechałem do Niemiec bez znajomości języka. Później z pojedynczych zdań, z zachowania czy nawet ze stosunku do mnie mogłem wywnioskować, że moi gospodarze nie byli przychylni Hitlerowi. Oczywiście nie mogli mówić o tym wprost, ale kiedyś gospodarz tłumaczył mi, że Nadrenia, gdzie leżała ich wioska, po pierwszej wojnie światowej była w strefie wpływów Ententy, czyli sojuszu Francji, Wielkiej Brytanii i Rosji. Dopiero w 1936 roku wkroczył tam Hitler, ale tak naprawdę oni nie mają nic wspólnego z „Prusakami”. Czy rzeczywiście tak było? Takie miałem wrażenie. Jedynie najmłodsza córka, która dopiero co skończyła szkołę, wykazywała tendencje pronazistowskie. Czy spotykał Ojciec innych przymusowych robotników? Oficjalnie mogliśmy spotykać się raz w miesiącu na Mszy i coniedzielnych spotkaniach organizowanych przez nadzorującego nas esesmana – von Brauna. Jednak także poza tymi dwiema sytuacjami kontaktowaliśmy się ze sobą, choć – jak mówiłem – było to zabronione. Czego dotyczyły te niedzielne spotkania? Odbywały się one w sąsiedniej miejscowości, w dużej hali. Musieli być obecni na nich wszyscy przymusowi robotnicy z całego regionu. Von Braun mówił nam, jakie to wielkie szczęście nas spotkało, że możemy pracować dla Rzeszy, która tak się dla nas wykrwawia i która uratowała nas przed polskim reżimem. Krótko mówiąc, indoktrynował nas, ale jego słowa padały niczym groch o ścianę. Kiedyś mówił o Bydgoszczy. 3 września 1939 roku doszło tam do walk wojsk polskich z dywersantami niemieckimi, których wspomagali miejscowi Niemcy. Część schwytanych Niemców rozstrzelano. Propaganda III Rzeszy mówiła o Bromberger Blutsonntag – „krwawej niedzieli” i po wkroczeniu wojsk niemieckich do Bydgoszczy te wydarzenia stały się dla okupanta pretekstem do ogromnych represji. Miały wtedy miejsce egzekucje na polskiej ludności cywilnej, wielu Polaków wywieziono też do obozów koncentracyjnych. Kiedy von Braun z przejęciem mówił o tym, jak to Polacy mordowali w Bydgoszczy niewinnych Niemców, ktoś zawołał: „Das ist nicht Wahr!” – „To nie prawda!”. Von Braun wściekł się i krzyczał: „Wer hat das gesagt?” – „Kto to powiedział?”. Wyzywał nas od tchórzy, ale nikt się nie przyznał, a on ostatecznie nie dociekał. W każdym razie cieszyliśmy się, że ktoś mu się sprzeciwił. Wspomniał Ojciec o tym, że przymusowi robotnicy nie mogli jeść przy jednym stole z niemieckimi gospodarzami i chodzić z nimi do kościoła. Czego jeszcze nie wolno wam było robić? Jak już mówiłem, nie można się nam było spotykać. Nie mogliśmy jeździć do pracy rowerem, musieliśmy chodzić pieszo, nawet jeśli była to znaczna odległość. Poza tym nie było mowy o jakichś relacjach między Niemcami a robotnikami przymusowymi na płaszczyźnie czysto ludzkiej. Jeśli przymusowy robotnik zakochał się w Niemce i wyszło to na jaw, był wieszany, a dziewczynie golono do łysa głowę i obwożoną ją po okolicy. O tym opowiada film Andrzeja Wajdy „Miłość w Niemczech”. W miejscowości, gdzie pracowałem, nie było takich przypadków, ale słyszałem o nich. Pamiętam też, że kiedyś najmłodsza córka mojego gospodarza zapytała mnie, co bym zrobił, gdybym zakochał się w niemieckiej dziewczynie. Odpowiedziałem jej, że się na to nie zanosi. A ona na to: „Gdybyś się zakochał w Niemce, musiałabym cię nienawidzić”. Nie wiem, czy chciała mnie sprowokować, ale później zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście musiałaby mnie nienawidzić, bo tego domagała się od niej partia. Nie myślał Ojciec o ucieczce? Nigdy mi to nie przyszło do głowy. Zapewne wynikało to ze stosunku do mnie niemieckich gospodarzy oraz sytuacji innych polskich robotników, którzy pracowali w tej miejscowości. Ich także dobrze tam traktowano. Natomiast z Oberbachem, wioski położonej niedaleko Niederbachem, latem 1944 roku uciekło dwóch przymusowych robotników. Tyle że nie starali się oni wydostać z Niemiec, a ukryli się w pobliskim lesie. Najpierw nikt ich nie ścigał. Uciekinierzy potrzebowali jedzenia, więc zaczęli nocą zbierać po polach warzywa, a w końcu przyszli do gospodarstwa, gdzie wcześniej pracowali, i ukradli stamtąd kilka rzeczy, nie tylko żywność. Gospodarze domyślili się, że sprawcami kradzieży mogą być zbiegli robotnicy, i została zorganizowana obława. Za trzecim razem ich znaleźli i rozstrzelali na miejscu. 6 czerwca 1944 roku miało miejsce lądowanie aliantów w Normandii i pewnie uciekinierzy mieli nadzieję, że szybko nastąpi wyzwolenie. Tymczasem wojna trwała jeszcze blisko rok. Wyzwolenie jednak w końcu przyszło. Okolice Niederbachem wyzwolili Amerykanie. To było 7 marca 1945 roku. Pamiętam, że kilka dni przed wkroczeniem wojsk amerykańskich z okolicznych miejscowości wycofywali się Niemcy: to była masa żołnierzy idących pieszo albo jadących konno i na motocyklach. Przechodzili też przez miejscowość, gdzie pracowałem. A ponieważ było pochmurno, alianci nie mogli zbombardować ich z samolotów. Gdyby nie niski pułap chmur, pewnie by nas wysadzili w powietrze razem z niemieckim wojskiem. Mieszkańcy Niederbachem mieli więc szczęście, a ja razem z nimi. W nocy z 6 na 7 marca przyszła wiadomość, że Amerykanie są już w sąsiedniej wiosce. Wszyscy w Niederbachem wywiesili więc na gankach białe flagi. Tylko że 7 marca około trzeciej po południu przez wioskę przejeżdżała jakaś grupa niemieckich żołnierzy i jadący na czele esesman, jak zobaczył te białe flagi, zaczął strzelać w stronę ganków. Ludzie więc schowali te flagi z powrotem do środka. Kiedy się ściemniało, mój gospodarz wraz z rodziną zszedł do piwnicy. Mówił, żebym ukrył się tam razem z nimi, ale ja miałem obawy, że jeśli w dom uderzy bomba, to się nie wydostaniemy spod gruzu. Z ukrycia więc obserwowałem szosę. Kiedy zobaczyłem, że nadjeżdża samochód i nie jest to auto niemieckie, wyciągnąłem do góry ręce z białą chusteczką. Jeden z samochodów się zatrzymał i Amerykanie pokazali mi na migi, że chce się im pić. Poszedłem więc z tą prośbą do gospodarza. Gospodarz odkorkował flaszkę z sokiem jabłkowym, nalał do kufla, a ja zaniosłem go Amerykanom. Ci wzięli kufel i odjechali. A gospodarz do mnie: „Gdzie jest mój kufel?”. Nieważne były bomby, armatnie kule i ostrzał, tylko ten kufel. Nie było więc w waszej wiosce walk. Na szczęście nie. Amerykanie ustawili w ogrodzie mojego gospodarza armatkę, nałożyli na nią siatkę maskującą i co jakiś czas strzelali z niej za Ren. Zza Renu w naszą stronę też wystrzelono kilka pocisków, ale nie wyrządziły one większych szkód. Żaden z nich nie spadł na dom. Zresztą po kilku dniach Amerykanie poszli dalej na wschód i linia walk się od nas odsunęła. Powoli życie zaczęło wracać do normy. To był przełom marca i kwietnia, gospodarz powiedział więc: „Trzeba wyjść w pole”. Ojciec został w Niederbachem? Zostałem. Nie poszedłem z Amerykanami, jak zrobiło wielu przymusowych robotników. Jeden z Polaków, z którym zaprzyjaźniłem się w Niederbachem, powiedział: „Gdzie pójdziesz? Po co? Na razie nic nie wiadomo”. I przyznałem mu rację. Czekałem na rozwój wypadków i pracowałem jak dotąd u mojego gospodarza. Wyszedłem na pole z broną ciągniętą przez dwa konie. W pewnym momencie zobaczyłem, że pod tą broną wloką się trzy granaty. Zatrzymałem konie i zacząłem się zastanawiać, co robić. Pomyślałem, że przede wszystkim muszę skończyć swoją robotę. Odhaczyłem więc powoli te granaty, zaniosłem na bok, a potem ostrożnie bronowałem dalej. Znalazłem jeszcze w jednym miejscu czwarty granat, ale robotę skończyłem. Chyba nie do końca zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Odminował Ojciec pole. Bawiłem się w sapera. W połowie listopada 1945 roku odszedłem stamtąd do obozu przejściowego zorganizowanego przez Amerykanów jakieś dziesięć – piętnaście kilometrów od Niederbachem. Polacy od razu zaczęli się tam organizować w różne struktury. W tym czasie myślałem już o powołaniu kapłańskim i chciałem przede wszystkim skończyć szkołę średnią, a taka była właśnie w tym obozie. Pojechałem więc tam, zgłosiłem się do kierownika szkoły i powiedziałem, że w Brzesku ukończyłem pierwszą klasę Liceum im. Józefa Piłsudskiego, że nie mam jednak z sobą żadnych świadectw, ale chciałbym kontynuować naukę w drugiej klasie. Po egzaminie orientacyjnym zostałem do tej szkoły przyjęty. Wróciłem więc do Niederbachem zabrać swoje rzeczy i pożegnać się. Co powiedzieli gospodarze? Pani Elizabeth płakał. Może przypominałem jej syna. Nie wiem. Później jeszcze parę razy ich odwiedziłem. Zawsze przywoziłem od nich syrop z buraków cukrowych. Mieliśmy więc słodkie urozmaicenie obozowej diety. Jakiś czas później naszą szkołę przeniesiono do klasztoru w Knechtsteden, a później do Lippstadt. I tam, w czerwcu 1948 roku, zdałem maturę. Nie chciał Ojciec wracać do Polski? Przede wszystkim chciałem zdać maturę. Z rodzicami miałem kontakt przez Czerwony Krzyż. Napisałem do domu, że mogę w Niemczech skończyć szkolę średnią i zapytałem, czy mam wracać. Ojciec odpisał, że jeśli mam możliwość studiowania, to żebym został. Zostałem więc, a po maturze wstąpiłem do jezuitów. To znaczy nie od razu. Najpierw musiałem napisać podanie, które zostało odesłane do Rzymu, później przeszedłem egzamin przed czterema ojcami jezuitami. Ostatecznie mogłem rozpocząć nowicjat. Proponowano mi, bym starał się o przyjęcie do nowicjatu w Niemczech, ale ja pomyślałem, że niemiecki już znam, więc jak pojadę do Włoch, to nauczę się włoskiego. I rzeczywiście przełożeni wysłali mnie do Galloro w prowincji rzymskiej. Kiedy skończyłem studia filozoficzne na Uniwersytecie Gregoriańskim, Adam Kozłowiecki SJ zachęcił mnie do wyjazdu do Rodezji Północnej, dzisiejszej Zambii. Przed wyjazdem do Afryki przez pięć miesięcy uczyłem się języka angielskiego na Malcie i w 1956 roku wyjechałem do Lusaki. Później w latach sześćdziesiątych studiowałem w Irlandii teologię. Do Zambii wróciłem w 1966 roku. Czy po wojnie był Ojciec w Polsce? Dopiero w 1965 roku, a więc dwadzieścia dwa lata po wywiezieniu na roboty. Byłem już po święceniach i miałem w Polsce prymicje. Spotkałem się z rodzicami, z bratem i siostrą. Mój brat też skończył szkołę średnią i wstąpił do lotnictwa w polskim wojsku, ale władze nie pozwoliły mu na służbę w tej jednostce, bo wyszło na jaw, że ma brata na Zachodzie. A czy utrzymywał Ojciec później kontakty z niemieckimi gospodarzami? Utrzymywałem. Ostatni raz byłem u nich też w 1965 roku. Pan Klemens już nie żył. Spotkałem tylko panią Elizabeth. Bardzo dobrze ją wspominam. Miałem naprawdę wiele szczęścia, że trafiłem w Niemczech do rodziny Geodelsów.

robotnicy przymusowi w niemczech lista